Zaczynamy od śniadanka około godziny 9,00. Nawet spory wybór w bufecie: tosty, dżem, miód, musli z mlekiem, jajecznica, świeże sałatki warzywne, smażone nudle z warzywami, świeże owoce. Oczywiście kawa, herbata. Zjedliśmy sporo, ale z pewnością nie pobiliśmy trzech młodych Chinek, z których każda zjadła po dwa pełne talerze jedzenia i dwie czubate miseczki owoców.
Po śniadanku wyrywamy na spacerek po okolicy, gdzie wypatrujemy piękną mieniącą się złotem stupę. Potem idziemy sobie wzdłuż kanału w kierunku fortu, przechodzimy parkiem do przystani łodzi Phra Arthit (nr 13).
Łapiemy łódź z pomarańczową chorągiewką - bilet jedyne15 baht/osobę.
Płyniemy do stacji Tha Tien (8), wyjście z przystani jak zwykle prowadzi przez stragany z pamiątkami. Mijamy market pełen suszonych ryb i owoców morza, aż zza zakrętu powoli już się wyłania Wat Pho - przecudna świątynia zwana Świątynią leżącego złotego Buddy, długiego na 46 m i wysokiego na 15 m. Posąg powala na kolana, złoto i przepych aż biją po oczach. Bardzo fajne są małe czarne miseczki ustawione wzdłuż ściany watu. Kupujemy drobne monety i dajemy Młodej, żeby rozrzucila je po miseczkach, których jest chyba ze czterdzieści, a przy tym powtarzala swoje życzenie. A nóż sie spełni ;)
Wejście do watu niestety podrożało o 100% - farangi muszą zabulić teraz 100 baht. Na pocieszenie.. w cenie biletu gratisowa butelka wody. Wow.
Z Wat Pho przenosimy się do Wat Arun. Wracamy więc do przystani i za jedyne 3 bahty za osobę przepływamy promem na drugą stronę rzeki Chao Praya. Tym razem wejściówka jak w poprzednich latach - 50 baht od głowy.
Świątynia, która jest zbudowana w stylu khmerskim, nosi nazwę na cześć hinduskiego Boga Świtu, Aruny. Widać ją już z daleka, wieża wznosi się przynajmniej na 80 m wysokości. To co.. zabieramy się za wspinaczkę, kilkadziesiąt schodków do góry i Młoda po raz pierwszy podziwia fantastyczny widok na Bangkok i Pałac Królewski po drugiej stronie rzeki.
Tym razem świątynia jest w remoncie, częściowo zasłaniają ją rusztowania, a miejscami pozasłaniana jest różowymi szmatami. Ale i tak jest niesamowita. O ile wdrapanie się do góry jest spoko, to zejście po schodach ustawionych pod kątem 75 stopni przyprawia o lekki zawrót głowy.
Zdążyliśmy juz zgłodnieć, a gdzie najlepiej wybrać sie na jedzenie? Oczywiście do Chinatown. Kolejny kurs pomarańczową łódką do stacji Ratchawong (nr 5) - tym razem za friko, bo kontrolerka nie zdążyła nas skasować chłe chłe ;) - i jesteśmy w chińskiej dzielnicy. Przechodzimy olbrzymi market wzdłuż i wszerz, zjadamy dobre jedzonko, spring rollsy i jakieś inne dziwaki smażone z warzywami i mięskiem, po drodze próbujemy duriana, który tym razem o dziwo okazuje się wyjątkowo "smaczny" i nie śmierdzący. Ostatnim razem, jak pamiętam, przyprawił mnie o mdłości..
Po paru godzinach kręcenia się po markecie nogi zaczynają ostro boleć, czas wracać do Banglampoo, tym bardziej że umówiliśmy się z Włodkiem i Gosią na wspólne jedzenie. Znajdujemy ich już szamiących coś dobrego przy stoliku. Zamawiamy sobie pad thaia w omlecie (jakiś nowy wynalazek :), wieprzowinę z warzywami i krewetki z ryżem plus jak zwykle pyszne odlotowe szejki owocowe. O ile my się najedliśmy do syta, to Włodek - po pierwsze, że nie dostał swojego szejka, a po drugie - zupa z grzybami przybyła jak już wstaliśmy od stolika. Ale spoko, nadrobił później wieczorem.. a żołądek u Włodka bardzo zasobny ;)
Na koniec wykonujemy rytualny spacer po ulubionym rewirze czyli Rambuttri i Khao San, a potem już czas się pożegnać. Gosia z Włodkiem zostają jeszcze do czwartku w Bangkoku, a my jutro obieramy kierunek na północ kraju.
To był kolejny bardzo wesoły i udany wieczór towarzyski w Bangkoku :)
PS. W recepcji czeka na nas zagubiona waliza. Nigel nie posiada się z radości.. God exists :)