Dziś lecimy AirAsia do Chiang Mai. Lot dopiero po dwunastej w południe, więc nie ma pośpiechu. Trochę pospaliśmy, potem pyszne śniadanko, check-out z hotelu, gdzie zostawiamy jedną walizkę z naszymi zimowymi ciuchami. Wrócimy tu na ostatnią noc w Bangkoku. Kolej na poszukiwanie taxi na lotnisko Don Mueang, idziemy coś złapać wzdłuż ulicy. Pierwszy taksiarz chce 450 baht, nawet z nim nie gadamy. Następny zgadza się jechać na licznik (meter) więc ładujemy się do wozu. Nie ma nawet korków i po 30 minutach i za 300 baht jesteśmy na lotnisku.
Lot trwa jakies 70 minut. Większość czasu przesypiam i nawet nie wiem kiedy Młoda zdążyła na pokładzie kupić i skonsumować paczkę glonów ;) Lądujemy na Chiang Mai International Airport, ustawiamy się w kolejce do taxi i po 15 minutach witamy się już z Davidem i jego uroczą tajską żonką Nui w ich Funky Monkey Guesthouse. Dostajemy szejki i kawę "on the house", a David zaopatrza nas w kulinarną mapę Chiang Mai i daje dużo fajnych wskazówek co gdzie kiedy i jak :)
Pokój mamy olbrzymi, można się spokojnie ganiać ;) Jest wszystko co trzeba, a co najważniejsze lśni czystością.
Czas na maly rekonesans okolicy. Chiang Mai ma coś w rodzaju miasta w mieście, w samym jego sercu znajduje się Old City otoczone czterema bramami od każdej strony świata. W drodze do północnej bramy trafiamy przypadkiem do maleńkiej schowanej w bujnej zieleni Nature's Way Restaurant. Razem z Młodą zamawiamy chicken mango curry, które okazuje się być najpyszniejszym chicken mango curry na świecie, jakie dotąd jadłam.. Nigel za to z olbrzymim smakiem pałaszuje swoje ostre yellow pork curry. 100 baht za osobę, ale fantastyczne w smaku :)
W tzw. międzyczasie napotykamy różne świątynie, jako że Chiang Mai ma ich ze trzysta..
Wychodzimy za północną bramę, kierujemy się na lewo i przed nami właśnie otwierają swoje podwoje stallsy z jedzeniem. Nigel od razu szuka kobiety w kowbojskim kapeluszu sprzedającej wieprzowinę z ryżem za 30 baht. Taka to atrakcja w swoim rodzaju :) Wieprzowina spoko, za to Młoda upatrzyła i kupiła sobie coś przypominające bułkę na parze. Jak się okazało pampuch miał w środku mięso mielone i cały był słodki.. połowa wylądowała w śmieciu ;) Potem były jeszcze mango smoothies (pyszne!), a skończyliśmy na bananowych roti.
Przed powrotem do pokoju starym zwyczajem zahaczyliśmy o 7/11 (tajska "Żabka"), co by się zaopatrzyć w soczki, Changa i moje ulubione Spy.